W roku 1981 nie byłem bojownikiem Solidarności, nie stałem też gdzie było ZOMO. W poprzednim roku do NSZZ Solidarność nie wstąpiłem, chociaż gorąco namawiał mnie Anatol Lawina, kolega z mojej pracowni, od wielu lat aktywnie pracujący w podziemnym wydawnictwie "Nowa". Niekiedy dawał mi coś ze świeżych wydawnictw przeczytać. Wstrząsnęła mną proferyczna wizja Polski w "Małej Apokalipsie" Konwickiego. Uśmiech wywołało że Nowa, zastępując państwowe wydawnictwa, publikować musi nawet Żeromskiego, którego "Na probostwie w Wyszkowie" przeczytałem ciekawie. Kiedy we wrześniu 1980 niemal wszyscy koledzy wstąpili do Solidarności poprosiłem Anatola o udostępnienie mi statutu Związku, bo z zasady do żadnego "związku zawodowego" ani do żadnej "partii" nie należałem. Anatol zamiast statutu Związku dał mi do przeczytania "21 Postulatów". Stwierdziłem że - niestety - nie mogę tego zaakceptować.
Wyłącznie postulaty polityczne uważąłem za słuszne. A niektóre postulaty ekonomiczne były chore.
Żądano zniesienia "cen komercyjnych" - jednego z mądrzejszych osiągnięć ówczesnego PRL, w której ktoś mądry próbował odejścia od regulacji cen przez partię i rząd (postulat 12). Żądano zniesienia "pewexów", postawiłem kontrpostulat że w Polsce powinny być tylko "pewexy" - bo tylko tam był wtedy towar. :o)
Żądanie obniżenia wieku emerytalnego dla mężczyzn do 60 a dla kobiet do 55 lat było śmieszne (postulat 14).
Totalnie mnie wtedy zniechęcił postulat Solidarności wprowadzenia kartek na mięso (postulat 11). Starsi mi na to mówili, że "kartki" ZAWSZE powodowały jeszcze większe braki towaru i pogorszenie jego jakości. Socjalistyczny rząd PRL ten głupi postulat zrealizował w podskokach.
Wstąpiłem do Solidarniści dopiero w marcu 1981, po pobiciu w Bydgoszczy Jana Rulewskiego i kolegów. Uznałem wtedy, że pora się zadeklarować. Składki związkowe płaciłem regularnie, również w stanie wojennym - tak długo jak zbierał je kolega Antoni. Z Solidarności nigdy nie wystąpiłem, nigdy mnie z niej nie wyrzucono. Chyba należę do niej dalej, ale kto to dzisiaj wie?
34 lata temu, 12 grudnia 1981, była bardzo mroźna sobota. Wieczorem ze swoją Mamą wybraliśmy się na operę w Teatrze Wielkim. Miałem abonament dwuosobowy do Opery na każdą drugą sobotę miesiąca.Nie skorzystałem wtedy ze swego malucha, bo benzyna była racjonowana na kartki w mikro ilościach, a było tego 10 czy 20 litrów paliwa na miesiąc.
Po operze, po wyjściu na Plac Teatralny ogarnęła nas mroźna, ale piękna, wyżowa pogoda zachęcajaca do spaceru. Doszliśmy do Krakowskiego Przedmieścia ale cicha i spokojna noc nie skłaniała do przerwania spaceru.
Minęliśmy Uniwersytet, potem kawiarnię Nowy Świat, dalej Nowym Światem do Placu Trzech Krzyży skąd już nie daleko było do Placu Na Rozdrożu. Jeszcze ucięliśmy sobie dłuższą rozmowę, bo do ostatnich autobusów na Grochów i na Stegny było jeszcze trochę czasu. Wspomniałem Mamie jak niedawno przedtem widziałem autokar chyba z ludźmi z Komisji Krajowej Solidarności parkujący przed widocznym stąd niedaleko głównym wejściem do Urzędu Rady Ministrów.
Nagle od strony Belwederu wjechała armada kikludziesięciu transporterów opancerzonych SKOT uzbrojonych w działka.
Żeby nie to, że takie kolumny kilka już razy przejechały Warszawę wzdłuż i w poprzek pewnie bym się wystraszył. Ale spojrzałem na Mamę i oznajmiłem ze znawstwem: „Demonstracja siły - jeszcze jedna". Mama, co nie takie środki walki z bliska kiedyś oglądała, też nie wpadła w panikę.
Mama wsiadła wreszcie w swój autobus a ja powędrowałem na przeciwległy róg i zabrałem się autobusem do domu. Kolumna transporterów znikła w Koszykowej.
Wkrótce się dowiedziałem, że pojechali zdobyć Region Mazowsze w szkole przy Mokotowskiej wchodząc tam w pełnym uzbrojeniu razem z drzwiami i oknami. Był tam wtedy między innymi nasz kolega - bloger Krzysztof Leski. Jego i innych chłopaków i dziewczyny na okrągło tam pracujące wyłapali jak ślepe kociaki. Też myślały że to tylko akcja na postrach.
Mój 11-letni syn raniutko w niedzielę pobiegł na zaplanowaną zbiórkę harcerską. Kiedy trochę później dla młodszego czterolatka włączyliśmy teleranek dowiedzieliśmy się tego co wszyscy.
Przed obiadem wrócił syn cały, ale przemarznięty w mundurku harcerskim. Z rogatywki wydobył ukryte tam starannie zlożone "OBWIESZCZENIE o wprowadzeniu stanu wojennego ze względu na bezpieczeństwo państwa". Jako harcerz wiedział jak kiedyś starsi koledzy zrywali okupacyjne plakaty BEKANNTMACHUNG / Obwieszczenie. A w Szarych Szeregach, w batalionie Zośka, był brat jego babci - Staś, co poległ w Powstaniu w dziennym ataku ze Starego Miasta jako dowódca drużyny kiedy próbowali zdobyć uzbrojony jak twierdza Dworzec Gdanski. Przyniósł też mój harcerz ukrytych kilka biuletynów Solidarności ocalonych przed zniszczeniem.
Uderzył mnie wtedy zapach farby drukarskiej plakatu. Do dziś go trzymam. Wiele razy bywałem w rosyjskich księgarniach. Książki rosyjskie miały specyficzny zapach farby drukarskiej. Tak samo pachniał tamten plakat. Tam go wydrukowali. Podpisał obwieszczenie Przewodniczący Rady Państwa Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej - bez imienia i nazwiska. Pewnie autorzy nie wiedzieli kto nim będzie.
Telefony nie działały. Przyjechał wkrótce do nas przejęty doświadczony w wojnie i okupacji teść z poradami jak mamy się zachować. Oczywiście nie dałem się pouczać, przeważyła ciekawość i wybrałem się miejskim autobusem "w Polskę", do znajomych w Falenicy.
Koło jakiejś zapory zatrzymało autobus wojsko. Kiku żołnierzy skontrolowało wszystkim dowody osobiste. Po wylegitymowaniu nas ich dowódca wychodząc od strony kierowcy odwrócił się i powiedział „przepraszam”.
W Falenicy zastałem Janusza w słuchawkach od aparatury radiowej łapiącego wieści z Wolnej Europy - ale więści stamtąd nie było. Kiedy wróciłem do domu przed oknami defilował kolejny rząd skotów jadących z Piaseczna do Śródmieścia.
Na prośbę młodszego syna dałem mu programowany kalkulator HP na którym naciskając "enter" zliczał jadące w kolumnie "czołgi". Wkrótce przynióśł nam z przedszola informacje, że "Orła Wrona nie pokona, prędzej skona".
W komunikatach telewizyjnych informowano między innymi, że delegacje służbowe są ważne. Zwyciężyła ciekawość, a może też obowiązkowość, bo miałem tam do wykonania ważną pracę, w poniedziałek pojechałem "w delegację" do Fabloku - Chrzanów. Rano wpadłem do swojego Instytutu, gwar, rozgardiasz, przydzielony nam "komisarz" zwołał zebranie kierowników, ale się szybko zmyłem z delegacją w kieszeni.
Na Dworcu Centralnym zamieszanie. Wsiadam do odjeżdżającego pociągu do Budapesztu. Same wagony sypialne. Wsiadam do przedziału w który jest jeszcze jeden pasażer. Jedzie tylko nas dwóch pasażerów. Mój sputnik opowiada jak wygląda na Moktowskiej rozbita siedziba Regionu Mazowsze.
W Katowicach cisza. Jakaś brygada zdziera ze ścian liczne tam plakaty. Przeszedłem się trochę po pustym mieście. Po zmroku zameldowałem się w hotelu Silesia. Znów jestem sam. W restauracji zrobiono mi jajecznicę. Rano zgłaszam się w Fabloku. Tam mnie widzą jakbym przybył z innego świata. Tłumaczę im że "robię swoje". Otworzyłem komputer i rzetelnie się wzięłem do pracy. W czwartek rano przychodzi tragiczna wiadomość z Kopalni Wujek.
Jadę do mojej 90-letniej Babci do Krakowa. Babcia, która nie jedną wojnę już przeżyła dziwnie spokojna. Wie wszystko. Włączony telewizor i radio na Woną Europę. Studenci co wynajmują u niej pokój przynoszą świeże informacje z miasta i Uniwersytetu. Z balkonu na Łobzowskiej Babcia obserwuje starcia studentów z ZOMO i też zna zapach używanego tam gazu.